poniedziałek, 13 grudnia 2010

ZAPROSZENIE

Muzeum Tatrzańskie 
im. Dra Tytusa Chałubińskiego
oraz 
Galeria Antoniego Rząsy
serdecznie zapraszają 
na uroczyste otwarcie wystawy




























w piątek 17 grudnia 2010 r.
o gogdzinie 18.00
w Galerii Władysława Hasiora
ul. Jagiellońska 18b


W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Zakopane było jednym z najważniejszych punktów na kulturalnej mapie Polski.
W tym czasie działało tu dwóch wybitnych rzeźbiarzy:  Antoni Rzasa (1919-1980) i Władysław Hasior (1928-1999).
W latach 1948-1952 uczęszczali do jednej klasy w otwartej na nowo przez Antoniego Kenara szkole artystycznej w Zakopanem. Po paru latach spotkali się w tejże szkole jako pedagodzy. Choć każdy z nich podążał własną drogą twórczą, łączyły ich pasja i praca.
Wystawa-wizyta rzeźb Antoniego Rząsy w Galerii Władysława Hasiora jest próbą odpowiedzi na pytanie, jaki wpływ mieli na siebie nawzajem ci dwaj niezwykli artyści..
Galeria Władysława Hasiora 5 grudnia 2010 - 27 lutego 2011. 


Jest w naszym archiwum przejmujące wspólne zdjęcie Władysława Hasiora i Antoniego Rząsy. Zostało zrobione zaraz po pogrzebie Antoniego Kenara, tuż przed spotkaniem, na którym miały zapaść decyzje dotyczące przyszłości Szkoły.
Spotkali się dużo wcześniej - los zetknął ich w 1947 roku. Mimo iż Antoni był o dziewięć lat starszy od Władysława, skomplikowane wojenne losy sprawiły, że trafili do jednej klasy w szkole kierowanej przez Antoniego Kenara. Niewiele ich łączyło, ich ścieżki pewnie rzadko się przecinały. Po ukończeniu zakopiańskiego etapu artystycznej edukacji Hasior "wyfrunął" w świat, a Rząsa, namówiony przez profesora Kenara, został w szkole, zmieniając się z ucznia w nauczyciela.
Po pięciu latach do Zakopanego i do szkoły wrócił Hasior. Od 1957 roku niedawni koledzy z klasy razem uczestniczyli w tworzeniu już wtedy legendarnej Szkoły Kenara.
Na archiwalnym zdjęciu widzimy dwóch samotnych ludzi. Każdy z nich miał swój własny świat, każdy, tak jak umiał, zmagał się z otaczającą go rzeczywistością. Mimo że bardzo się różnili, coś ich łączyło, i jestem przekonany, że było to coś bardzo ważnego.
Gdy patrzę na tę fotografię, pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to słowo "bezradność". Odszedł Antoni Kenar - nauczyciel, przyjaciel, Mistrz, i wydaje się, że mój Ojciec i Hasior zadają sobie pytanie dlaczego tak się stało i co będzie dalej.
Wyobrażam sobie, że po wojnie obaj chcieli żyć normalnie, jednak pytania o sens naszego istnienia na ziemi nie dawały im spokoju. Odpowiedzi szukali - tworząc.
„Ja solidaryzuję się z ludźmi i staram się bronić tego człowieka. Przed czym? Sam nie wiem, ale przed czymś się broni, bo odczuwam to”. Myślę, że to zdanie mojego Ojca trafnie określa powód powstawania kolejnych dzieł zarówno jego, jak Hasiora.
Nie bez znaczenia moim zdaniem było także to, że obaj byli nauczycielami. Od Kenara nauczyli się, jak pomagać uczniom w odnalezieniu właściwej drogi.
Słowa Hasiora, mówiącego o Ojcu, że był artystą moralistą, a nie artystą estetą, doskonale opisują postawę ich obu.
Sadzę, że po śmierci Antoniego Kenara Hasior i Ojciec byli na siebie niejako skazani. Nie była to łatwa przyjaźń, a okresy współpracy przeplatały się ze skrytą rywalizacją. Naturalnym jest pytanie o wzajemne oddziaływanie na siebie dwóch tak oryginalnych twórców. Wystawa w rzeźb Antoniego Rząsy w Galerii Władysława Hasiora może pomóc na nie odpowiedzieć.
Marcin Rząsa

Słowa Brata Bernarda OSB, Opata tynieckiego po wystawie Antoniego Rząsy w Tyńcu.













Wobec niepełnosprawności wiary…
Ikony bezradności
Wydaje się, jakby te rzeźby stały od zawsze w klasztornym krużganku. Dziwnie do niego pasują, choć powstały zaledwie pół wieku temu. Wobec tysiącletniej niemal historii klasztoru to tyle co nic. Coś jednak w tych rzeźbach jest – coś dostojnego i bliskiego zarazem. Nie narzucają się. Raczej stoją sobie pokornie, pogrążone we własnych myślach czy wręcz we własnym bólu. Tyle go w nich, że zostają wyzute ze wszystkiego poza bezradnością. Może dlatego są tak bliskie. Żal ich. Współczucie to za mało. Są znakiem, ikoną naszych bezradności, tego wszystkiego, co nas pokonało – i co nas przeraża. Ponieważ nie potrafimy (ze wstydu czy lęku) jej wyrazić.  Ściskamy ją w sobie i tłamsimy, wyglądając w swoim wnętrzu właśnie jak te rzeźby. Nie mamy w sobie na tyle odwagi  by świadomie przyjąć postawę tych rzeźbionych stworków. Choć może o to właśnie chodzi. Bólu wśród nas nie ubywa. Wręcz przeciwnie. Sposoby zaś tłumienia czy maskowania go stają się coraz bardziej wyrafinowane. Próbujemy być kimś, kim nie jesteśmy. Nie chcemy, by ta bezradność z nas wylazła. Nie chcemy być stworkami problematycznymi, smutnymi, wyobcowanymi poprzez swoją zadumę czy swój ból. To takie ryzykowne - by nie rzec groźne. Na tyle jednak mocno w nas obecne, że z wielką radością witamy te rzeźby stworków, gdy staną na naszej drodze. Z wielką radością? Może nie do końca. Przynajmniej zewnętrznie. Relacje, które tu powstają są bardzo osobiste – by nie rzec intymne. Dyskretnie, jakby wstydliwie odnajdujemy w nich całe pokłady naszej bezradności – albo przynajmniej najbardziej bolące jej punkty. W ich zastygłych gestach, fakturze i w każdym szczególe możemy dotknąć tak wielu naszych spraw. Jest to o tyle ważne, gdyż większość z nich pozostaje zazwyczaj nie nazwana. Co więcej, być może nigdy by się one nie ujawniły, gdyby nie te rzeźby. A ich spotkanie, to coś więcej niż oglądanie. Od razu wchodzą w interakcję z naszą wyobraźnią – i ze wszystkimi tymi sprawami, które gdzieś tam w głębi, zduszone czym innym – czy wręcz naszym lękiem – nas gniotą. Od razu tak wiele zaczyna się w nas dziać – co ciekawe, w pełni pokoju.  Artysta – i same rzeźby – jakby na to czekały. Usuwają się natychmiast – z całą pokorą. W sumie cały czas pozostawały przecież jakby wycofane. Delikatna otoczka tytułu nawet nie ma pretensji je chronić. Jest raczej formą, w której są one „wydane” widzowi. 

Nikt by się nie domyślił, że ten przykucnięty, obły stworek, z dziwną koroną na głowie to Homo sapiens. Raczej wyglądał na mocno, wręcz niemal bluźnierczo zdeformowanego Chrystusa frasobliwego. Korona – tak naprawdę podwójna: królewska i cierniowa – równie dobrze mogą zdawać się szczątkową formą błazeńskiej czapki. I jego ciało jest tak konkretne: tępa, choć tym samym jakże smutna twarz! Zwierzęcia? Gnoma? Wykrzywione nogi, szczerze obejmowane przez umęczone chwytnością dłonie. I to wychudzenie, zdradzające wszakże ślady dawnej otyłości – z uwydatnionym otworkiem pępka. 

Jest też i Chrystus. Dwugłowy. I tym razem stereotyp zostaje rozbity u samych podstaw. Tajemnic a Boga – człowieka wymknęła się rzeźbiarzowi. Tak jak i nam wymyka się nasza osobowość. Jesteśmy porozdwajani. Co najmniej! Nie oznacza to brak cierpienia. Wręcz przeciwnie – właśnie tak widać tego cierpienia najwięcej, widać je najlepiej. I nie można je zbyć banalną refleksją. Musi pozostać nierozwikłane. Jak ten dwugłowy Chrystus – obraz bezradność naszej ludzkiej kondycji wobec tego, co Najważniejsze.

Brat Bernard OSB Opat tyniecki
Tekst ten zainspirowała tegoroczna wystawa rzeźb Antoniego Rząsy w krużganku Opactwa Benedyktynów w Tyńcu. 
fotografie Magda Ciszewska-Rząsa