poniedziałek, 13 grudnia 2010

Słowa Brata Bernarda OSB, Opata tynieckiego po wystawie Antoniego Rząsy w Tyńcu.













Wobec niepełnosprawności wiary…
Ikony bezradności
Wydaje się, jakby te rzeźby stały od zawsze w klasztornym krużganku. Dziwnie do niego pasują, choć powstały zaledwie pół wieku temu. Wobec tysiącletniej niemal historii klasztoru to tyle co nic. Coś jednak w tych rzeźbach jest – coś dostojnego i bliskiego zarazem. Nie narzucają się. Raczej stoją sobie pokornie, pogrążone we własnych myślach czy wręcz we własnym bólu. Tyle go w nich, że zostają wyzute ze wszystkiego poza bezradnością. Może dlatego są tak bliskie. Żal ich. Współczucie to za mało. Są znakiem, ikoną naszych bezradności, tego wszystkiego, co nas pokonało – i co nas przeraża. Ponieważ nie potrafimy (ze wstydu czy lęku) jej wyrazić.  Ściskamy ją w sobie i tłamsimy, wyglądając w swoim wnętrzu właśnie jak te rzeźby. Nie mamy w sobie na tyle odwagi  by świadomie przyjąć postawę tych rzeźbionych stworków. Choć może o to właśnie chodzi. Bólu wśród nas nie ubywa. Wręcz przeciwnie. Sposoby zaś tłumienia czy maskowania go stają się coraz bardziej wyrafinowane. Próbujemy być kimś, kim nie jesteśmy. Nie chcemy, by ta bezradność z nas wylazła. Nie chcemy być stworkami problematycznymi, smutnymi, wyobcowanymi poprzez swoją zadumę czy swój ból. To takie ryzykowne - by nie rzec groźne. Na tyle jednak mocno w nas obecne, że z wielką radością witamy te rzeźby stworków, gdy staną na naszej drodze. Z wielką radością? Może nie do końca. Przynajmniej zewnętrznie. Relacje, które tu powstają są bardzo osobiste – by nie rzec intymne. Dyskretnie, jakby wstydliwie odnajdujemy w nich całe pokłady naszej bezradności – albo przynajmniej najbardziej bolące jej punkty. W ich zastygłych gestach, fakturze i w każdym szczególe możemy dotknąć tak wielu naszych spraw. Jest to o tyle ważne, gdyż większość z nich pozostaje zazwyczaj nie nazwana. Co więcej, być może nigdy by się one nie ujawniły, gdyby nie te rzeźby. A ich spotkanie, to coś więcej niż oglądanie. Od razu wchodzą w interakcję z naszą wyobraźnią – i ze wszystkimi tymi sprawami, które gdzieś tam w głębi, zduszone czym innym – czy wręcz naszym lękiem – nas gniotą. Od razu tak wiele zaczyna się w nas dziać – co ciekawe, w pełni pokoju.  Artysta – i same rzeźby – jakby na to czekały. Usuwają się natychmiast – z całą pokorą. W sumie cały czas pozostawały przecież jakby wycofane. Delikatna otoczka tytułu nawet nie ma pretensji je chronić. Jest raczej formą, w której są one „wydane” widzowi. 

Nikt by się nie domyślił, że ten przykucnięty, obły stworek, z dziwną koroną na głowie to Homo sapiens. Raczej wyglądał na mocno, wręcz niemal bluźnierczo zdeformowanego Chrystusa frasobliwego. Korona – tak naprawdę podwójna: królewska i cierniowa – równie dobrze mogą zdawać się szczątkową formą błazeńskiej czapki. I jego ciało jest tak konkretne: tępa, choć tym samym jakże smutna twarz! Zwierzęcia? Gnoma? Wykrzywione nogi, szczerze obejmowane przez umęczone chwytnością dłonie. I to wychudzenie, zdradzające wszakże ślady dawnej otyłości – z uwydatnionym otworkiem pępka. 

Jest też i Chrystus. Dwugłowy. I tym razem stereotyp zostaje rozbity u samych podstaw. Tajemnic a Boga – człowieka wymknęła się rzeźbiarzowi. Tak jak i nam wymyka się nasza osobowość. Jesteśmy porozdwajani. Co najmniej! Nie oznacza to brak cierpienia. Wręcz przeciwnie – właśnie tak widać tego cierpienia najwięcej, widać je najlepiej. I nie można je zbyć banalną refleksją. Musi pozostać nierozwikłane. Jak ten dwugłowy Chrystus – obraz bezradność naszej ludzkiej kondycji wobec tego, co Najważniejsze.

Brat Bernard OSB Opat tyniecki
Tekst ten zainspirowała tegoroczna wystawa rzeźb Antoniego Rząsy w krużganku Opactwa Benedyktynów w Tyńcu. 
fotografie Magda Ciszewska-Rząsa



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz